Jadłem węgiel drzewny i to mnie uratowało

To brzmi jak tytuł z kiepskiego brukowca, ale ta historia jest prawdziwa i poważna. Pan Eugeniusz Kinasz nie miał łatwego dzieciństwa. Właściwie to nie miał go w ogóle. Jako kilkuletnie dziecko został wywieziony razem z rodzicami i trójką rodzeństwa na Sybir.

 

Wszystko zaczęło się w nocy z dziewiątego na dziesiątego lutego 1940 roku. Miałem wtedy tylko 3 lata. Po północy usłyszeliśmy głośne dobijanie się do drzwi i krzyki: Adkroj! Sawiecka jes włast! – mówi pan Eugeniusz. – Dali nam tylko chwilę, żeby się spakować, a mogliśmy zabrać ze sobą tylko to, co w rękach. Zawieźli nas do najbliższej stacji i wsadzili do wagonu bydlęcego. Przez dwa dni siedzieliśmy w jednym boksie dla bydła w zupełnej ciemności. Do załatwiania potrzeb fizjologicznych była dziura w podłodze. Nie dano nam jedzenia ani wody, w pewnym momencie mama uchyliła drewnianą okiennicę, żeby ściągnąć trochę śniegu z dachu do picia, ale strażnicy momentalnie zareagowali i zabronili jej tego robić – wspomina Sybirak. Dopiero po dwóch dniach przewożeni ludzie uzyskali dostęp do wody, a w ramach posiłku dostawano rozwodnioną zupę. Po ponad miesiącu podróży i przesiadek transport ludzi dotarł do tartaku w tajdze.

 

Pobyt w tajdze

Na miejscu ulokowano nas w drewnianym baraku w pokoiku 2 na 4 metry z jedną dwumetrową pryczą dla dwóch osób. W czwórkę wraz z rodzeństwem spaliśmy u nóg rodziców. Moim dużym problemem było to, że nie byłem w stanie chodzić po miesięcznym siedzeniu na półce w wagonie – mówi pan Eugeniusz. – W łagrze dorośli wypracowywali normę, żeby dostać na chleb. W praktyce oznaczało to ciężką pracę od świtu do nocy. Enkawudzistów nie obchodziły dzieci, ale kto tylko nadawał się do pracy, ten szedł. Każdy dorosły dostawał 800 gram chleba jeśli wyrobił normę, a dla dziecka 400 gram. Wodę mieliśmy ze śniegu – wspomina.

Praca w tajdze jest wyjątkowo ciężka, mrozy są wyjątkowo ciężkie, a wieźniowie mieli tylko te ubrania, które wzięli ze sobą. Mogli zapracować też na dodatkową kufajkę lub używane walonki, lecz niewiele to pomagało. – Mróz był cały czas. Wolne od pracy było tylko wtedy, gdy temperatura przekroczyła -40 stopni, ale tylko strażnicy o tym wiedzieli i nas powiadamiali – opowiada Sybirak. – Pamiętam jeden dzień, kiedy z tartaku przyszedł brat mojej mamy i powiedział, że jest -52 stopnie. Siedzieliśmy wtedy wszyscy blisko siebie, paliło się w małym piecyku cały czas, ale mróz i tak wchodził przez szpary między deskami. Kiedy ktoś chciał wyjść po więcej drewna, trzeba było siekierami odkuwać drzwi, ponieważ obmarzały futryny od wewnątrz. Kiedy tylko ktoś wyszedł i zamknął drzwi, mróz na naszych oczach od razu zarastał ponownie – przypomina sobie pan Eugeniusz. Warunki były spartańskie, a do tego w barakach było mnóstwo wszy i pluskiew, które żywiły się ludzką krwią. Zmęczeni pracą ludzie nawet nie mieli sił odganiać się od nich.

 

O krok od śmierci

O ludzi, którzy zmarli nie dbano w ogóle. Niedaleko pomieszczenia, gdzie spała rodzina pana Eugeniusza, znajdowało się pomieszczenie sanitarne dla chorych, ale w rzeczywistości była to kostnica, gdzie po prostu zwalano ciała zmarłych. W pewnym momencie kilkuletni pan Eugeniusz zachorował, dostał biegunki i zupełnie osłabł. Był ledwo żywy, ale enkawudzista nie pozwolił matce zostać z synem, tylko kazał iść do pracy, a chłopca wrzucił do tej właśnie kostnicy. – Byłem pogrążony w zupełnych ciemnościach, czułem się okropnie, a do tego odczuwałem potworny głód. Ledwo żywy macałem podłogę wokół siebie i wkładałem do ust co tylko nadawało się do zjedzenia. W pewnym momencie wymacałem grudkę węgla drzewnego i zacząłem to jeść. Potem sięgnąłem po następną i tak naprawdę dopiero po czasie dowiedziałem się, że ten węgiel uratował mi życie. Biegunka po jakimś czasie ustąpiła, a ja ucieszyłem się, że znalazłem sobie dodatkowe jedzenie, przecież tego węgla nie brakowało. Gdy wieczorem przyszedł żołnierz do tej kostnicy, zdziwił się, że ja żyję. Przeniósł mnie więc z powrotem do rodziny – wspomina starszy człowiek.

 

Prawda jest trudna do przyjęcia

Eugeniusz Kinasz spędził jako mały chłopiec w łagrze dwa lata. Dzięki amnestii i po różnych perypetiach i tułaczce powrócił do Jarosławia, gdzie pracowali jego rodzice, mama pomagała w majątku Czartoryskich, a ojciec pracował jako szofer. Dziś udziela się społecznie dając świadectwo historii. Można go spotkać na codzień w Dziennym Domu Seniora przy placu Mickiewicza w Jarosławiu. Jego doświadczenia są przerażające, ale niezwykle wartościowe i ważne pod względem historycznym. Ludziom nieraz trudno jednak zrozumieć to, co przeżył. – Mówią mi nieraz ludzie: ty   to ty, tyś przeżył, ja tego nie muszę wiedzieć – mówi Sybirak. Czyżbyśmy czuli się już tak bezpieczni, że nie przyjmujemy do wiadomości, że historia lubi się powtarzać? Może obecna sytuacja na wschodzie pozwoli nam się ocknąć z takiej postawy.

Sebastian Niemkiewicz