Jak chorować to tylko w Wietnamie – Kijanka w Wietnamie cz. 15

Wszyscy wiemy, jak to jest z azjatyckimi chorobami. Najpierw ktoś je dziwne zwierze, potem wszyscy muszą chodzić z zakrytą facjatą. Założę się jednak, że niewielu z Was miało możliwość sprawdzić, jak wygląda azjatyckie leczenie. Mnie się to udało i przyznam, że było szybko i skutecznie.

Mój organizm cechuje się wyjątkowym zamiłowaniem do chorób dróg oddechowych. Najbardziej lubi zapalenia oskrzeli zyskiwane przy różnych okazjach. Trudno było więc oczekiwać, że uda mi się przeżyć 100 dni podróży w szczęściu i zdrowiu.

Tabletki posortowane. Jeden woreczek na rano, drugi na wieczór. Pudełko? Ulotka? A po cholerę to pacjentowi? Farmaceuta ma wiedzieć. Pacjent ma ufać.

Upał i szał, z jakim Azjaci używają klimatyzacji, był wystarczającą zachętą. Moje zdrowie pokonało moją przywiezioną z Polski apteczkę i stało się jasne, że organizm tak dobrze bawi się z nowym chorobowym przyjacielem (paskudny kaszel, do którego dołączyła wysoka gorączka), że będę potrzebował solidniejszych leków.

Sytuacja stała się na tyle poważna, że musiałem przerwać gonitwę od delty Mekongu w stronę najdalej wysuniętego na południe punktu Wietnamu i wylądowałem w Ca Mau. Tam postanowiłem szukać ratunku. Pojechałem do wietnamskiej apteki.

Problem w tym, że Ca Mau nie jest najbardziej turystycznym miastem świata. Musiałem pokazowo kaszlać, żeby nakreślić obraz sytuacji zdrowotnej aptekarce, która nie znała angielskiego.

Kaszlanie zrozumiała. Trudniej zrobiło się, kiedy negocjowaliśmy między syropem a poważnymi tabletkami, na poważną dolegliwość.

Chodzi o to, że ja nie bardzo lubię kalambury. A pokazywanie, że mam wysoką gorączkę i chcę antybiotyk, jest trudniejsze niż kaszlanie.

Z odsieczą przyszedł internetowy słownik i nastoletnia córka aptekarki. Wspólnie udało się osiągnąć porozumienie.

Podczas przygotowywania leków aptekarka zadała mi jednak jakieś pytanie. Na co ja zastosowałem metodę wypracowaną podczas codziennego zamawiania jedzenia. Tam, gdzie nie mówiono po angielsku, używałem wietnamskich nazw dań, których już się nauczyłem. Jeśli zadawali dodatkowe pytania, udawałem że rozumiem wietnamski i przytakiwałem. Działało świetnie, czemu miałoby teraz nie zadziałać?

Po moim potwierdzeniu uczynna Wietnamka przygotowała mi leki w 6 osobnych woreczkach. Po jednym na rano i wieczór, na 3 kolejne dni. W każdym woreczku dostałem po 3 tabletki wycięte z listka i po 2 wywalone całkiem nawet bez tej ostatniej części opakowania. Trochę mnie to zdziwiło…

Wróciłem do hotelu i zacząłem się zastanawiać, co ja właściwie przyjmę? Z dwoma lekarstwami poszło nieźle. Jeden to antybiotyk stosowany zarówno przy zapaleniach dróg oddechowych, jak i dróg moczowych. Kompleksowe działanie – podoba mi się to!

Zastosowanie drugiego leku miało bardziej mroczną naturę. „Stosowany głównie w leczeniu nowotworów złośliwych” – tak pisał internet. Gruby kaliber. Widocznie kobieta poważnie potraktowała mój kaszel i gorączkę.

Trzeci lek dostałem chyba w związku z moimi zdolnościami pokazywania haseł „gorączka” i „chcę antybiotyk”. Język ciała powiedział więcej, niż chciałem odkryć i dostałem lek na zaburzenia psychiczne.

Nazw i zastosowań dwóch pozostałych leków nie udało mi się poznać (to te tabletki bez opakowań i bez nazwy). Jedne zdaje się, były ziołowe. Pewnie chciała mnie kobieta dodatkowo uspokoić.

Wiem za to, że kuracja złożona z wietnamskiej mieszanki szybko postawiła mnie na nogi i po dniu spędzonym w łóżku, mogłem już jechać dalej.

I niby koniec historii, ale tak sobie teraz myślę: dwa tygodnie po tym, jak przebywałem na granicy z Chinami, zaatakowała mnie choroba dróg oddechowych, której towarzyszyła wysoka gorączka. Coś mi to przypomina…

W każdym razie: nieważne co Was dopadnie. Jeśli chcecie szybko wyzdrowieć, szukajcie aptekarki z Ca Mau.

 

Bartłomiej Kijanka