Prawa rynku

Upały już za nami i czuć już nadchodzącą jesień. W niektórych miejscach spodziewane są nawet pierwsze przygruntowe przymrozki. Czas przestawić się z trybu: jak się ochłodzić, tylko pomyśleć już o ogrzewaniu. Koniec lata to też sygnał dla rodziców, by skompletować wyprawkę szkolną. Mimo, że zeszyty i przybory w sklepach „straszyły” już praktycznie od początku wakacji, wielu z nich dopiero po powrocie z wakacyjnych wyjazdów postanawia się zabrać za szkolne zakupy. Ociągają się tym bardziej, że wszystko drożeje i kupowanie zamiast sprawiać przyjemność, może przyprawiać o ból głowy. Znajdą się i tacy, którzy narzekają, że darowane im tzw. „300 plus” starcza na coraz mniej. Popatrzymy jednak na to w ten sposób, że kiedyś nie było takiego wsparcia, a i uczniowie podstawówek nie mieli podręczników wypożyczanych za darmo ze szkoły. Koszt kompletu książek z ćwiczeniami i niezbędnymi kartami pracy stanowił dość znaczny punkt w domowym budżecie. Taki wydatek trzeba było znacznie wcześniej zaplanować. Kwitł za to handel używanymi podręcznikami, co sprawiało, że była motywacja, by o nie dbać. Dziś po trzech latach, a nawet i po roku, książkę się zmienia. Już innym nie posłuży, choć mogłaby. Takie prawo rynku.

 

Prawem rynku jest też m.in. wolność wyboru, a głośno ostatnio zrobiło się o ustawie, która sprytnie skonstruowana, może wyeliminować z gry jedną z telewizji. Ostatni rok już jednak pokazał, że nie ma takiego prawa, którego nie da się ominąć. Dlaczego nie możemy oglądać wszystkiego, a następnie wyciągać własnych wniosków? Czy rządzący mają nas za osoby na tyle nierozumne, że trzeba nami kierować i podawać wszystko, co „słuszne” na tacy? Na to w tej chwili wygląda. Jeśli coś ma wartość, powinno obronić się przecież samo.

 

Głośniej zrobiło się o ustawie, przycichło za to o podwyżkach dla naszych rządzących. W międzyczasie zakończyły się igrzyska olimpijskie, z których, choć początkowo wiele na to nie wskazywało, polska reprezentacja przywiozła najwięcej medali od lat. Nasza wicemistrzyni w rzucie oszczepem, Maria Andrejczyk, długo się nie wahała. Zdecydowała się oddać swój srebrny medal na licytację, by uzyskane pieniądze przekazać na operację kilkumiesięcznego Miłoszka. Nagłośnienie sprawy przez lekkoatletkę sprawiło, że wpłaty na konto zbiórki znacznie przyśpieszyły. Znalazł się też ktoś, kto wylicytował medal – to jedna z sieci sklepów obecnych w Polsce, kojarzona z sympatycznym płazem – i zdecydował, że ma on zostać u oszczepniczki. Wszyscy na tym wygrali, jedni wizerunkowo, drudzy finansowo. Pozostaje tylko trzymać kciuki za powodzenie operacji. Miłosz otrzymał tę szansę, ale takich zbiórek jest mnóstwo. Dzieci mają nieco większe szanse, chorujący dorośli nie wzbudzają już tyle emocji swoimi historiami. A pieniądze są im tak samo potrzebne, bo koszty leczenia czy operacji często są zaporowe. Zbiórki zazwyczaj wspierają zwykli ludzie i jakoś idzie to do przodu, więc nikt nie zastawia się, co zrobić, by to zmienić. A zmiany w tej kwestii są konieczne.

 

Dominika Prokuska