Kazimierz Kopeć obchodził setne urodziny

W niedzielę, 19 lutego Kazimierz Kopeć, zasłużony jarosławianin, więzień obozu Sachsenhausen oraz brat rozstrzelanego w Lesie Kidałowickim Zbyszka Kopcia obchodził swoje setne urodziny.

 

Uroczystość odbyła się w domu pana Kazimierza, znajdującym się przy ulicy nazwanej jego imieniem. Jubilata w tym dniu odwiedził burmistrz Waldemar Paluch, który przekazał najlepsze życzenia. Oprócz najbliższej rodziny z Jubilatem świętowali także harcerze z Hufca ZHP Jarosław wraz z phm Małgorzatą Jaworowską, komendantką hufca oraz zastępcą Violettą Propolą. Nie zabrakło przedstawicieli Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Jarosławiu, w której pan Kazimierz przepracował całe życie zawodowe (do 1977 r.) – dyrektor Jadwigi Maryckiej-Legeny, zastępcy Grażyny Prządy oraz koleżanki z pracy pani Stanisławy Hałady. Ponadto w domu pana Kazimierza zgromadzili się także sąsiedzi i przyjaciele.

Był tort, kwiaty, prezenty, listy gratulacyjne oraz najlepsze życzenia na kolejne lata życia.

Pan Kazimierz wraz z żoną Janiną wychował dwie córki: Lucynę i Elżbietę. Doczekał się troje wnuków i czworo prawnuków. Pomimo sędziwego wieku, czuje się dobrze.

 

Powrót do domu

Kazimierz Kopeć to ostatni żyjący jarosławski więzień niemieckich obozów koncentracyjnych. W chwili wybuchu wojny miał zaledwie 16 lat, jego brat Zbyszek – 18. Kiedy Zbyszek zaangażował się w działalność AK, Kazimierz zaczął mu pomagać. Pewnego dnia bracia zostali aresztowani przez kata Jarosławia – Franza Schmidta. W wieku 23 lat Zbyszek wraz z kolegami z ruchu oporu został rozstrzelany w Lesie Kidałowickim. Pan Kazimierz trafił do niemieckiego obozu koncentracyjnego Sachsenhausen. Pomimo upływu lat doskonale pamięta swoją drogę do wolności, kiedy jego i innych więźniów wypędzono na drogę śmierci, bez jedzenia i picia. Marsz trwał dwa tygodnie. Towarzyszył mu głód, wycieńczenie i choroby. Jak wspominał przed laty na łamach Gazety Jarosławskiej, przeżył tylko co dziesiąty. – Dostaliśmy nowe buty uszyte z twardej skóry. Odparzyły nogi tak mocno, że każdy krok był męczarnią. Wtedy zatęskniłem za obozowymi drewniakami – mówił pan Kazimierz. Wielu zmarło po zakażeniach wywołanych piciem wody bezpośrednio z kałuż. – Miałem menażkę kupioną za kromkę chleba. Zbierałem do niej tę samą wodę, jaką inni pili, ale korzystałem z niej dopiero wieczorem, po przegotowaniu. Dzieliłem się nią z Wojtkiem Fecko, który też pochodził z Jarosławia – opowiadał.

Maszerujący w końcu dotarli do miejsca, w którym znajdował się posterunek Czerwonego Krzyża. Tam na dwóch dostali paczkę pierników, która była pierwszym posiłkiem w wolnej strefie. Pan Kazimierz doskonale pamięta, jak wygłodniały i karmiony byle czym organizm zbuntował się przeciw wojskowym konserwom. Nie przyjął też wódki. Nasycił się dopiero chlebem, który dostał od Polki pracującej w niemieckiej fabryce. Pan Kazimierz wspominał też moment, kiedy wraz z innymi ocalałymi dotarł do Lubeki. Kiedy zobaczył zacumowany w porcie statek pasażerski udający się do Gdyni, przyszedł do Wojtka Fecko, z którym połączył go los i zakomunikował, że wraca do Polski, do Jarosławia. Wojtek został (w późniejszym czasie również wrócił do Jarosławia), a on 8 grudnia 1945 r. zarejestrował się w punkcie przyjęcia repatriantów w Gdyni. Znad Bałtyku ruszył w stronę Jarosławia. Podróż zajęła sporo czasu, ale w końcu w Wigilię stanął na progu swojego domu. Tu witano go ze wzruszeniem oraz niedowierzaniem, że żyje.

EK, Fot. UM.