Jak dawniej świętowano

W podróż w czasie do Wielkanocy z lat 50. ubiegłego wieku zabiera nas za sprawą swoich wspomnień pochodzący z Kańczugi 83-letni ppłk Eugeniusz Sochacki.

 

„(…) Zbliżają się Święta Wielkanocne. Z okolicznych miejscowości na wtorkowy targ przychodzą ludzie sprzedać przetwory mleczne, jajka, wyroby wędliniarskie. Z bratem wykopujemy kłącza chrzanu i sprzedajemy je na rynku. Za to kupujemy bułki, a w masarni p. Bujnego plastry kiełbasy. Między dwiema lipami rosnącymi przy prawej krawędzi rynku powyżej studni, rozkłada się z towarem p. Kruczek. Ma różnego rodzaju wyroby z drewna: różnej wielkości sita, przetaki, wózki, narzędzia kuchenne, zabawki dla dzieci itp. Sprzedaje też naczynia metalowe i gliniane. Na małym rynku odbywa się handel wozami, końmi, kozami, królikami i kurami. Sprzedaż krów, świń i owiec odbywa się na targowicy, znajdującej się za mostem na „Nieteczy” obok dawnego zajazdu przy drodze do Przeworska. Zgodnie z panującym obyczajem ćwiczymy strzelanie z puszek po farbie. Wystarczyło trochę karbidu i wody. Strzelaliśmy z tzw. kluczy, zamocowanych na grubym drucie ze zbijakiem z gwoździa. Kiedy na przedmieściu strzelający chłopiec uległ tragicznemu wypadkowi, rodzice zabronili nam stosowania takich praktyk. W mieście przed wojną i w pierwszych latach okupacji niemieckiej stosowano obrzęd linczu na Judaszu. Ceremoniał odbywał się w Wielki Piątek na rynku miasta. Słomianą kukłę zbitą kijami wieszano na drągu wbitym w ziemię i podpalano. Według relacji mojego ojca, w drugim roku okupacji temu ceremoniałowi przyglądali się patrolujący ulice żandarmi niemieccy. Przywołany przez nich mężczyzna usłyszał, że zamiast kukły mogą im dać Żyda. W wielkim strachu nie dokończywszy ceremoniału wszyscy uczestnicy uciekli. Był to ostatni ceremoniał związany z Judaszem. W niedziele Wielkiego Postu organista p. Najsarek ze swoim wspaniałym głosem, zdolnościami edytorsko-choreograficznymi prowadzi z chórem Mękę Pańską. Wiesiek Szumierz młodzieńczym altem śpiewa treść wiodącą, a wybrani chórzyści wcielają się w różne postacie. Sumy niedzielne celebruje dziekan kańczucki ks. prof. Józef Pęcherek. Według ewangelicznych opisów, Grobu Jezusa pilnowali żołnierze rzymscy, będący również świadkami zmartwychwstania. Stąd też dla zachowania tradycji tego wydarzenia, od wielkopiątkowego wieczoru wartę trzymają strażacy z Ochotniczej Straży Pożarnej. Zmiany warty przygotowywane są w budynku remizy strażackiej, w pomieszczeniach na pierwszym piętrze. Remiza jest naprzeciw synagogi. Pierwsza zmiana w składzie czterech plus prowadzący. Strażacy są w mundurach służbowych. Na głowach błyszczące „złote” hełmy z wystającym u góry podłużnym czubem. Przy pasie przypięte toporki. Prowadzi p. Wilhelm Wołoszynski w hełmie ciemnego koloru, z orłem CK monarchii austriackiej cesarza Franciszka Józefa, w skład której wchodziła Galicja. Przy boku paradna szabla. Po przejściu przez miasto i wejściu do kościoła prowadzący komendą „Warta-Stój” zatrzymuje się przed kaplicą z Grobem Jezusa. Po zasalutowaniu szablą pada komenda „Zmiana-Marsz”. Dwóch strażaków zajmuje posterunki, stojąc w postawie zasadniczej naprzeciw siebie. Prowadzący po salucie szablą i komendzie „W tył-Zwrot” wyprowadza pozostałych z kościoła. Czas warty, jedna godzina. Pozostałe zmiany będą w składzie 2+1, aż do ostatniej /w składzie jak pierwsza/ pełniącej wartę do rezurekcji w niedzielny poranek.

W Wielką Sobotę starsi ode mnie koledzy, Józek Gorlach, Tadek Dytrych i Karol Cieśliński, przygotowują kanę dziesięciolitrową do strzelania w czasie procesji rezurekcyjnej. Karol w kuźni u ojca na ulicy 1 Maja wierci otwór w dnie kany, i przygotowuje czop drewniany do wbicia w otwór w miejsce wieka. Nastaje niedzielny poranek. Chłopcy zbierają się przed godziną szóstą przy dębie obok figury Matki Bożej. Kana schowana za drzewem. Przygotowany karbid i woda w butelkach. Do zapalania będzie służył kij z umoczoną w denaturacie szmatką. Zapalając zapałką przy dnie kany, po wystrzale siłą odrzutu mogłoby nieźle łupnąć po paluchach. Ludzie zapełniają kościół. Zbliża się w szyku marszowym orkiestra strażacka. W ostatniej trójce maszeruje mój ojciec Franciszek, grający na helikonie, będącym odmianą tuby basowej przełożonej przez plecy.

Godzina szósta. Rozpoczyna się msza rezurekcyjna. Ostatnia zmiana strażacka wychodzi z kościoła. Czekamy na procesję. W kościele zabrzmiała zwycięska pieśń zmartwychwstania „Wesoły nam dziś dzień nastał.” Chłopcy ustawiają kanę na środku ulicy między murem kościelnym a szczytem domu p Nowickiego. Ja z Józkiem Łasem stoimy w pobliżu poczty. Na zmianę będziemy biegiem dostarczać wystrzelony czop. Milczące dzwony po ciemnej jutrzni w Wielką Środę, zaczynają donośne bicie. Procesja wychodzi z kościoła, i zaczyna zbliżać się do olbrzymiej lipy rosnącej przy murze okalającym plac kościelny. Karol wrzuca do kany kilka kostek karbidu, wlewa trochę wody i wbija czop. Józek ustawia kanę poziomo na podpórce i przytrzymuje ją u góry nogą. Tadek zapalony lont na końcu kija przystawia do otworu w dnie kany. Potężny wybuch wyrzuca czop na dużą odległość. Widzimy ponad murem wystraszone twarze. Dostarczam biegiem czop na stanowisko ogniowe. Szybka powtórka wszystkich czynności i wystrzał. Teraz Józek biegnie z czopem, a ja zajmuję jego miejsce. Zwalniamy tempo strzelania, kiedy procesja przechodzi na drugą stronę kościoła. Kiedy po trzykrotnym okrążeniu kościoła baldachim z monstrancją jest już w kościele, następuje ostatni wystrzał. Wyposzczeni w poprzednich dniach, z radością idziemy do domów na Wielkanocne Śniadanie. Przez całą niedzielę słychać w różnych częściach miasta pojedyncze odgłosy wystrzałów. Jednak żaden z nich nie równał się z naszą kaną, strzelającą jak wojskowy moździerz.

 

Poniedziałek Wielkanocny

Z relacji rodziców wcześniej dyngowano /dyng-wykup/. Dostawano różne ciasta, kiełbasy i jajka. Dla nas był tylko śmigus. Chłopcy w różne pojemniki, butelki, małe konewki i pompki do rowerów, nabierają wodę ze studni w rynku. Zaczyna się oblewanie wodą. Szczególnie dostaje się dziewczynom wracającym z kościoła. Nie wzbraniały one polewania, bo nieoblane mogły nie mieć powodzenia u chłopców. To samo robią chłopcy na dole, przy studni u wylotu ulicy Szkolnej. Kolumna studni z uchylną dzwignią jest na linii wodociągu Żuklin-Kańczuga-rynek. Jestem z Tadkiem Dytrychem i kilkoma chłopcami przy studni w rynku. Jeden z nich chcąc polać Tadka butelką z obłupaną szyjką, zahaczył nią o jego wargę. Z mocno krwawiącą raną szybko pobiegliśmy do felczera med. p. Rybaka, mieszkającego w budynku bursy. Tam po zaopatrzeniu Tadka, poszliśmy do domów. Był to dla mnie na długo zapamiętany śmigus.

Pamiętajmy w tym czasie o radach Leona Potockiego z 1854 roku:

„Minęły wieki… a to co weszło w zwyczaj, niech zwyczajem zostanie, a to, co było, cośmy od Ojców zasłyszeli, lub sami jeszcze widzieli, przekażmy tym, co po nas przyjdą, pomni, że gdzie była przeszłość, tam i przyszłość będzie…”

Nie ma już wśród nas kanonierów rezurekcyjnych salw. I tylko grzmoty piorunów przypominają mi o ich nieprzemijającym istnieniu.”

 

Opr. DP/fot. arch. pryw.